Podjęliśmy kolejną próbę zapisania chłopaków na dodatkowe lekcje angielskiego dla dzieci. Wbrew pozorom dokonanie tej czynności nie jest takie proste na naszej „szwajcarskiej wsi”. Piszę w cudzysłowie, bo jak na tutejsze warunki, nasza gmina wcale wsią nie jest.
Mimo to, szkoła do której zapisaliśmy chłopców, nie była w stanie uzbierać garstki dzieci (sztuk wymaganych – 6, sztuk zgłoszonych – 3, w tym 2 nasza!). Termin rozpoczęcia zajęć przekładany był chyba pięć razy. Bujaliśmy się tak cały poprzedni rok.
Gdy odzyskaliśmy pieniądze, kurs trzeba było opłacić z góry, przyszły wakacje i temat został zawieszony. Po wakacjach jakoś „nie było nastroju”, ale teraz gdy pogoda robi się coraz bardziej angielska, temat dodatkowych zajęć odżył.
Chłopcy w tym tygodniu pójdą na lekcje próbne.
Bartuś jak zwykle przyjął wiadomość ze stoicką obojętnością.
– Pójdziesz w tym tygodniu na próbną lekcję angielskiego.
– Aha.
Za to Igorek miał szereg pytań:
„Będę sam?
Co to za grupa?
W której klasie są te dzieci?
Gdzie to jest?
To będzie pan czy pani?
Jak ma na imię nauczycielka?”
I moje ulubione:
„A ile lat będę chodził na ten angielski?”
Najbardziej jednak rozbroiła mnie wiara w umiejętności nauczycielki.
– A jak ma ta pani na imię?
-Pani ma na imię Cheri. Jest Amerykanką.
-No tak, to coś tam po angielsku powinna umieć powiedzieć.
Zauważa trzeźwo Mały.
Myślicie, że umie? ???
Ostatnio komentowane