Nie przepadam za typowymi słodyczami w rodzaju batonów czy cukierków. Właściwie ich nie jadam. Wolę słodycze w postaci ciast, ewentualnie deserów, ale nie lodowych. Za lodami także nie przepadam. Mimo to, od 7 lat trzymam w szafie opakowanie po pewnych cukierkach.
Cukierki zostały kupione dla mojej mamy, ale mama poczęstowała się jednym, a resztę zostawiła nam. Długo po nie nie sięgałam. Na tyle długo, że nawet zapomniałam skąd je przywieźliśmy. I wyciągnęłam je dopiero, gdy ktoś nas odwiedził.
Pewnie sięgnęłam po nie bezwiednie. Sięgali goście, sięgnęłam i ja. I… przepadłam. Tak mi zasmakowały, że w duchu modliłam się, aby nie wszystkie zostały zjedzone. Kilka ocalałych sztuk wydzielałam sobie później przy specjalnych okazjach.
W końcu zostało mi tylko puste opakowanie. Pokazałam je Mężowi i poprosiłam, aby rozglądał się na lotniskach w ich poszukiwaniu. Ale wiedziałam, że szanse są marne, bo już wtedy przypomniałam sobie gdzie je kupiliśmy.
Wiedząc, że raczej nie wrócimy na to lotnisko, zaczęłam kupować inne tego typu słodycze, w poszukiwaniu tego lub podobnego smaku. Przecież na świecie muszą być setki, a może tysiące, czekoladowych cukierków z nadzieniem karmelowym!
Nic podobnego w smaku nie znalazłam, ale opakowanie sobie zostawiłam. Zostawiłam je z sentymentu i dlatego, że wiedziałam, że bardzo chciałam wrócić nie tylko na to lotnisko, nie tylko po te cukierki, ale po magię.
Kto czyta mnie dłużej powinien się już domyślać, gdzie kupiliśmy te cukierki. Jeżeli nie, to opakowanie wszystko zdradza. A ja dodam tylko, że w sobotę będę ich szukała na tamtym lotnisku. I nawet jeżeli po 7 latach ich tam nie znajdę, to…
mam nadzieję, że odnajdę tam magię za którą tak tęskniłam, bo znowu zobaczę Islandię.
Ostatnio komentowane