Chodząc po ulicach Hanoi można odnieść wrażenie, że głównym zajęciem mieszkańców jest kupowanie jedzenia, przyrządzanie jedzenia i… konsumowanie tegoż jedzenia.?
Ulice pełne są straganów z dobrem wszelkiego rodzaju. Kto tylko może ma swój sklepik lub punkt gastronomiczny (to chyba zbyt wyszukane słowo). A kto nie ma stałego miejsca, ten ze swoim “sklepem” chodzi po ulicach.
Tylko dlaczego są to tylko kobiety? Nie widziałam żadnego mężczyzny, który by dźwigał ciężkie kosze na swoich ramionach. A wiem, że są ciężkie, bo jedna z pań włożyła mi taką konstrukcję na ramiona. Sam kij jest już wystarczająco ciężki. Musi taki być, aby utrzymał ciężar wypełnionych koszy.
Rowery jako obwoźne sklepy, to zapewne awans w hierarchii straganowej. Niesamowita jest przy tym pomysłowość ludzi, bo czasami konstrukcje i obładowanie roweru budziły nasz szczery podziw, a nawet zdumienie.
To co przed wyjazdem przeczytałam o wietnamskich przysmakach jest faktem. Na ulicznych straganach sprzedawane są np. baluty. Jaja z rozwiniętym w środku ptasim zarodkiem. Widziałam też psie korpusy obracające się na rożnie. Nie miałam serca robić takim “przysmakom” zdjęć, więc tym bardziej nie wiem – jak smakuje pies.?
Generalnie można założyć, że w Wietnamie je się wszystko co się rusza, a nawet pełza. Jednak nie jest tak, że na każdym rogu można zamówić potrawkę ze szczura czy wino z węża. Ale nawet spacerując w ścisłym centrum można spotkać “posiłek” przywiązany do drzewa lub ulicznego słupa.
Jeżeli w Wietnamie istnieje instytucja sanepidu, to albo ma pełne ręce roboty, albo z bezradności te ręce rozkłada. I chociaż oglądaliśmy już podobne widoki, to przyznam, że nieustająco zadziwia mnie fakt, że ludzie w takich warunkach sprzedają, kupują i jedzą. I wyglądają przy tym na zdrowych i zadowolonych. A może u nas sanepid przesadza??
Jednak na wszelki wypadek nie sprawdzaliśmy, czy nasze żołądki poradzą sobie z uliczną florą bakteryjną.
Chociaż wcześniejsze zdjęcia mogą temu przeczyć, to muszę zaznaczyć, że uwielbiam kuchnię wietnamską i chętnie bym tak jadła na codzień. Wszystko co jedliśmy było smaczne, świeże i zazwyczaj pięknie prezentowało się na talerzu. Może poza deserami, które ani nie wyglądały, ani specjalnie mi nie smakowały.
Do moich ulubionych smaków należą:
- klasyk, czyli zupa Pho Bo (wołowina) i Pho Ga (kurczak)
- kolejny klasyk, czyli wszelkie wariacje ze smażonym makaronem (kocham)
- bun cha – makaron ryżowy, wieprzowina, zioła, kiełki. Sami komponujemy i zalewamy sosem rybnym (rarytas!)
- szpinak wodny – morning glory zamówiłam, bo spodobało mi się zdjęcie. Wyglądało jak fasolka posypana orzeszkami i smakowało świetnie (odkrycie!)
- sajgonki (zawsze lubiłam surowe, a pokochałam te na parze)
- no i kawa…
Kawę zaczęłam popijać w październiku (tego roku), gdy spędzaliśmy ferie jesienne u Mojej Siostry. Podobno w Wietnamie można wypić najlepszą kawę. Uczciwie nie mogę jeszcze tego stwierdzić, ale… kawę piłam kilka razy i nie wykrzywiało mnie (to już dobrze). A zakochałam się w kawie z mrożonym mleczkiem kokosowym – no niebo w gębie!
Wszystkie zdjęcia były robione telefonami. Bez bicia przyznaję – rozleniwiliśmy się.
Ostatnio komentowane