Chwaliłam się (i przechwaliłam), że pierwszy raz w historii będziemy trzy tygodnie na urlopie. Wszystko było zaplanowane, opłacone i dopięte na ostatni guzik, ale to by jednak było zbyt piękne…
Zgodnie z planem spędziliśmy właściwie tylko pierwszy tydzień – tydzień dojazdu na kemping. Poza tym, że pogoda była kapryśna i jak na tą porę roku – rozczarowująca, kolejne punkty podróży odhaczaliśmy zgodnie z harmonogramem.
Po tygodniu dojazdowym dotarliśmy na kemping. Nowy, nieznany, wybrany spośród nielicznych ofert, które znaleźliśmy w Internecie w regionie Apulia (ostroga włoskiego buta). Tutaj także pogoda niemile nas zaskoczyła, a do tego już trzeciego dnia pobytu okazało się, że musimy przerwać urlop.
Ponieważ następnego dnia miało po raz pierwszy wyjrzeć słońce, zdecydowaliśmy, że musimy zostać przynajmniej dwa dni. Chociaż tyle mogliśmy ofiarować chłopcom, którzy przecież bardzo dzielnie towarzyszyli nam w zwiedzaniu podczas pierwszego urlopowego tygodnia.
Dwa dni na plaży! Sama nie mogę w to uwierzyć… Z dwóch tygodni naszego planowanego pobytu na kempingu spędziliśmy tam pięć dni, z czego tylko dwa nadawały się na wyjście na plażę! Takiego letniego pobytu we Włoszech jeszcze nie mieliśmy.
Przyznaję, do tej pory Włochy traktowałam jako pewnik pogody. Z tego co słyszę – w tym roku trzeba było pojechać nad polskie morze…
My nad polskie morze nie trafiliśmy, za to po przejechaniu kolejnego tysiąca kilometrów i po rozpakowaniu urlopowego ekwipunku oraz szybkim przepakowaniu ruszyliśmy w drogę do Łodzi (jeszcze więcej kilometrów).
Miałam nadzieję, że przynajmniej pogoda w rodzinnym mieście będzie bardziej łaskawa i w ten sposób wynagrodzi chłopcom przerwany pobyt w Włoszech… Nic z tego! Na prawie tygodniowy pobyt w Łodzi, tylko dwa dni przypominały lato, pozostałe były szare i mokre.
I jak tu w centralnej Polsce, przy deszczowej pogodzie, stworzyć chociaż namiastkę wakacyjnego klimatu?! Dobrze, że na miejscu była cała Rodzina – to był jedyny promienny akcent.
Ostatni tydzień urlopu zakończyliśmy ponowną całodniową jazdą samochodem, nabijając w ten sposób ponad osiem tysięcy kilometrów w trzy tygodnie. Nie takie rekordy chciałam bić podczas tych wakacji… 🙁
To nasz ostatni tydzień wakacyjny. W kolejny poniedziałek chłopcy rozpoczną naukę. Obiecywałam sobie i im, że podczas tych dwóch ostatnich tygodni nadrobimy przynajmniej pływanie i będziemy chodzić codziennie na basen.
Minął pierwszy tydzień – pogoda jest tak okropna i deszczowa, że jedyne co można w takich okolicznościach przyrody robić, to cieszyć się, że nasz blok stoi na wzniesieniu. W wielu regionach zanotowano powodzie i podtopienia, a dolina Emmental w kantonie Bern znalazła się całkowicie pod wodą. Takiej sytuacji nie było od ponad 300 lat!
Przed nami ostatni, dokładnie ostatni tydzień wakacji i żadne prognozy nie wyglądają lepiej – co to za lato?! Pytam się – co to za lato!?!
I aby zakończyć optymistycznym akcentem… W czwartek przylatują Moi Rodzice. 🙂 Będą u nas blisko dwa tygodnie. Mój Mąż wylatuje służbowo aż na trzy tygodnie, ale ponieważ będę miała z kim zostawić chłopców, zrobię Mu na tym wyjeździe nalot – a co tam. 😉
Nie lubię sama latać, a jeszcze bardziej samotnie zwiedzać, ale trudno – mam nadzieję, że jakoś to wszystko przetrwam… w sobotę wsiadam w samolot do Singapuru!
I jeszcze jedna dobra wiadomość – na całe ferie jesienne lecę z chłopcami do Polski. I mam w nosie porę roku! Lato nas olało (sorry, ale musiałam) – dosłownie i w przenośni. W takim razie, nie mam zamiaru przejmować się nazewnictwem pór roku, które od dawna średnio się sprawdza.
Wbrew nazwie „jesień” planuję optymistycznie i z pozytywnym nastawieniem, wykorzystać trzy tygodnie pobytu w Polsce. Chociaż oczywiście wiem, że wszelkie plany mogą zawsze ulec zmianie. Dlatego będziemy planować z dnia nadzień. Ale to wszystko dopiero za dwa miesiące…
Teraz muszę przygotować chłopców na przyjazny powrotu do szkoły i sprawdzić, co powinnam zobaczyć w Singapurze.
Wbrew pogodzie pozdrawiam ciepło i słonecznie.
Ostatnio komentowane