W tym wpisie opowiadam o swoich wrażeniach z pobytu w Pekinie. Gdzie spaliśmy, gdzie jedliśmy i jak ogólnie odebrałam pobyt w stolicy Chin.
Dokładnie dwa lata temu, 6 lutego 2012 roku, stanęłam z mężem na chińskiej ziemi. Pięć dni to tylko tyle, i aż tyle, aby doświadczyć odmienności kultury i zamarzyć o powrocie i dłuższym pobycie.
Nasze podróże nazywam nadgryzaniem. Dłuższe wyjazdy są u nas prawie niemożliwe, a realizacja nawet tych kilkudniowych wymaga sporej inwencji oraz ogromnego zaangażowania logistyczno-ludzkiego. Ponieważ mieszkamy w Szwajcarii i nie mamy tutaj żadnej rodziny, każdy pomysł na wyjazd rozbija się zazwyczaj o problem opieki nad dziećmi. Dlatego statystycznie raz w roku udaje nam się samotnie “wybyć” gdzieś z domu (poza wyjazdem wakacyjnym, który “jest chłopców”). W tym celu musimy sprowadzać opiekę z Polski, zazwyczaj w osobach babci i dziadka, a aby maksymalnie ułatwić zadanie celujemy w terminy ferii szkolnych. Stąd biorą się, często nietypowe, daty naszych podróży – ściślej wypadów.
Codzienne życie, różne następujące w nim zdarzenia, decydują o nieregularności i często nawet przypadkowości naszych wypadów, ale powiedzmy, że taka już ich uroda.
Dzisiaj postanowiłam odświeżyć sobie pamięć i ponownie przespacerować się ulicami Pekinu – zapraszam.
W Pekinie spaliśmy w samym sercu stolicy, tuż obok murów Zakazanego Miasta, kwadrans spacerem do placu Tian’anmen. Hotel Emperor mogę szczerze polecić. Doskonała lokalizacja, nietypowy – futurystyczny wygląd pokoi oraz widok na Zakazane Miasto z restauracyjnego tarasu. Było naprawdę tak, jak opisuje to Booking.com.
Po mieście poruszaliśmy się pieszo oraz metrem, poza jednorazową przygodą z rykszarzem oraz jednodniową wycieczką na Wielki Mur (wykupioną w hotelu). Śniadania jedliśmy w hotelu, pozostałe posiłki w najróżniejszych miejscach. Kilka razy odwiedziliśmy restaurację, która znajdowała się na rogu ulic Beichizi i Donghuamen. Ulica Beichizi (znajduje się po prawej stronie od wyjścia z hotelu) biegnie równolegle do murów Zakazanego Miasta. Przechodzi w ulicę S Chizi i można nią dojść do E. Chang’an Ave i po skręceniu w prawo, okaże się, że dzieli ona Zakazane Miasto od Placu Tian’anmen. Jedliśmy różnie, w różnych miejscach, nie miałam żadnych problemów żołądkowych, mimo iż standardu oraz europejskich wymogów sanitarnych, większość z tych miejsc nie spełniała.
Nietypowa data naszego pobytu w Pekinie miała swoje dobre i złe strony. Zła była właściwie tylko jedna – było straszliwie, ale to straszliwie zimno z powodu mocnego wiatru. Nie potrafię zliczyć ile warstw ubrań miałam na sobie, a i tak potrafiło mnie przewiać do szpiku kości. To tyle. Reszta to plusy. Nie było śniegu, powietrze było przejrzyste, dni słoneczne. Ponieważ kończyły się obchody Nowego Roku, pierwsze dni naszego pobytu zaskoczyły nas umiarkowanym ruchem i małą liczbą ludzi – w stosunku do tego, co wyobrażaliśmy sobie, myśląc o Pekinie i Chinach. Kolejne dni pokazały nam tętniące ruchem miasto, tłumy ludzi – i ten kontrast był niesamowity. Nie mówiąc o tym, że Chiński Mur zwiedzaliśmy w dużej mierze samotnie, co w sezonie jest rzeczą niemożliwą!
Pekin, jak na tak duże miasto, jest całkiem czysty. Trzeba natomiast przyzwyczaić się do odgłosów smarkania, odchrząkiwania i innych, których nie wymienię. Nie jest też dziwnym widok dziecka siusiającego niemalże na środku chodnika (są specjalne odpływy), czy pod drzewkiem. Przepraszam, ale miałam skojarzenie z wyprowadzanym na spacer pieskiem – ojciec stał obok, palił papierosa i czekał aż (na oko) dwuletnia pociecha załatwi potrzebę. Dzieci mają nawet takie klapki (na pupie) zapinane na guziki, lub po prostu rozporek na zakładkę bez żadnego zapięcia, aby ułatwić procedurę. Widziałam też malucha, który zaświecił gołą pupą (pomijam wzmiankę o przeszywającym zimnie) gdyż nieporadnie jeszcze chodząc, co rusz się przewracał. Taki koloryt w centrum miasta, nasila się w okresach wzmożonych podróży samych Chińczyków wewnątrz kraju, a takim okresem jest właśnie czas świąt, kiedy Chińczycy odwiedzają swoich krewnych.
Skoro już temat zaczęłam, wspomnę o toaletach. Poza hotelem, wszystkie miejsca jakie miałam okazję odwiedzić, a z racji temperatury i mojego nadwrażliwego pęcherza było ich sporo – wszystkie toalety były “w kucki”. Nawet w wytwornej restauracji. Różnił je natomiast stopień czystości, stopień intymności lub stopień nowoczesności. W toaletach publicznych, normalne jest załatwianie lżejszej potrzeby “grupowo”, tzn. pupa przy pupie, do czegoś w rodzaju rynny, odpływu, czy innego, podłużnego wgłębienia w podłodze. Bywa, że są kabiny, tam także się kuca. Nie są zamykane, a strażniczka która krąży po pomieszczeniu, uderza ręką w drzwi, które się uchylają i w ten sposób ma wgląd na twoje poczynania. Nie wiem, czy boją się spiskowania, narkotyzowania czy czego jeszcze, ale ja nerwowo nie wytrzymywałam i drzwi przytrzymywałam – żadne represje mnie nie spotkały. Inna sprawa, że typowych publicznych toalet unikałam jak ognia. Jest ich bardzo dużo, nie są płatne, gdyż podobno w ten sposób państwo chce zachęcić obywateli do korzystania z nich. W restauracjach spotykałam zawsze kabiny, natomiast różnie było ze spuszczaniem wody. Bywa tak, że nie ma jak tego zrobić, ale zaraz po wyjściu wkracza do danej kabiny pani z wiaderkiem i myje oraz spłukuje “miejsce” – okropne uczucie, mimo iż szczęśliwie tylko pęcherz mi dokuczał. Podobno w miejscach, gdzie jest dużo turystów częściej spotyka się już znajome nam toalety, ale ja w 2012 roku jakoś do nich nie trafiałam.
Dogadywaliśmy się w zasadzie bez trudu, chociaż oczywiście azjatyckie wydanie angielskiego różni się od tego, którego uczą nas w szkołach. W Pekinie czułam się bezpiecznie, ale niepokoił mnie widok ogromnej ilości policji i wojska oraz świadomość, że drugie tyle tajniaków może krążyć wśród tłumu. Chińczycy nie są przesadnie uprzejmi, ale nie spotkaliśmy się z żadną wrogością. Trzeba natomiast uważać na naciągaczy.
Ostatnio komentowane