W Porto byliśmy w listopadzie 2007 roku. Z dwójką naszych maluchów (Igorek nie miał nawet 2 lat) wyskoczyliśmy na weekend, aby zjeść lody (to dzieci) oraz bacalhau -ulubioną rybę Mojego Męża, dorsza.
Bez napinania się, bez intensywnego zwiedzania… Po prostu ciepłe powietrze, spacery i fenomenalna kuchnia. Pomimo iż w Porto spędziliśmy właściwie chwilę, z wielką przyjemnością wracam pamięcią do tamtego weekendu.
Portugalia ma w sobie niewymuszony czar. Odwiedziliśmy ją tylko trzy razy, ale wszystkie były szalenie miłe. Mimo iż pogoda zawsze płatała nam jakiegoś figla, w każdej chwili jestem gotowa podjąć kolejne wyzwanie.
W Porto mieszkaliśmy w samym sercu dzielnicy Ribeira. Najwięcej czasu spędziliśmy nad rzeką Douro, licząc barki i statki cumujące od strony Vila Nova de Gaia.
Osobiście sprawdziliśmy jak sprawił się uczeń Gustawa Eiffla, niejaki Teofil Seyrig, konstruując dwupoziomowy Ponte Dom Luis I, łączący brzegi rzeki.
Dzielnie dotarliśmy na wzgórze Penaventosa do Katedry – Se do Porto oraz kościoła Igreja Santa Clara.
Krocząc ulicą Kwiatów (Rua das Flores) oglądaliśmy pięknie zdobione kamienice, a na dworcu kolejowym Sao Bento podziwialiśmy ściany obłożone niebieskimi płytkami azulejos.
Nie wdrapaliśmy się co prawda na Torre dos Clerigos, nie spacerowaliśmy po plaży i wypiliśmy stanowczo za mało wina, ale zawsze można to zamienić w powody, dla których trzeba do Porto wrócić.
Ostatnio komentowane